Wpisy

Twittery i inne bajery – przegląd newsów z internetów

Sektor mobilny ma coraz większe znacznie. Dla SEOwców może to być pewien problem, a na pewno zagadnienie ważne, determinujące obecnie wdrażane i planowane strategie, o czym była już mowa na blogu. (Uwaga, nowy algorytm śmiga już oficjalnie od 21 kwietnia!). Dla podglądaczy internetów jest to ciekawe zjawisko, którego skutki zaobserwować można nie tylko w wyszukiwarkach, ale też w danych reklamowych.

Przykład pierwszy z brzegu, chociaż w tym wypadku brzeg jest brzegiem oceanu po drugiej stronie świata: według szacunków Interactive Advertising Bureau w ubiegłym roku w USA nakłady na reklamy internetowe osiągnęły kwotę 49,5 mld dol., co oznacza wzrost o 16 proc. w skali roku. Aż 25 proc. tych pieniędzy zasiliły działania reklamowe prowadzone mobilnie. Poważniejszy zastrzyk finansowy niż kiedykolwiek odnotowało video i social media. I to jest, proszę Państwa, obraz społeczeństwa. W końcu marketerzy inwestują w to, co ma branie. Jeśli chcecie się reklamować, to najlepiej pomyśleć o nośnym społecznościowo video, które dobrze się będzie odtwarzało na smartfonie.

No właśnie – czy na pewno smartfonie? I jakim smartfonie? Tę sprawę zbadał niedawno Gemius. Niemal co trzecia (28 proc.) odsłona w sieci w Polsce pochodzi ze smartfonów i tabletów marki Apple (dane z marca 2015 r.). To o 1/5 więcej niż rok wcześniej w analogicznym okresie, gdy ruch w sieci z urządzeń tego producenta stanowił ponad 23 proc. wszystkich odsłon mobilnych. Co więcej, widać wyraźnie, że w kraju nad Wisłą ruch mobilny z iPhone’a wzrósł rok do roku blisko dwukrotnie (z 9 proc. w marcu 2014 r. do 17 proc. w marcu 2015 r.).

Polscy fani produktów z jabłkiem to jednak grupa znikoma w porównaniu ze swoimi odpowiednikami w Rosji – tam aż 53 proc. odsłon generują produkty Apple. Analitycy tłumaczą to typowo rosyjskim zapotrzebowaniem na gadżety będące wyznacznikiem statusu i prestiżu. Wystarczy jednak spojrzeć na Danię – 80 proc. odsłon pochodzi z iSprzętu, co więcej takie są dane z tego roku, ale tak samo wyglądało to w roku ubiegłym.

Skoro o Apple mowa – wielu generuje odsłony za pomocą obrandowanym jabłkiem sprzętów, wielu jednak nie może – choć bardzo by chciało. Obiektem najbardziej pożądanym jest obecnie Apple Watch. Niektórym szkoda na niego kasy, inni nie zawahali się przed inwestycją, ale jeszcze czekają na realizację zamówienia. Jak żyć bez Apple Watch? Teraz już bez problemu, ponieważ Sketchfab oferuje narzędzie, dzięki któremu można Apple Watch mieć, nawet jeśli się go nie ma. Oczywiście to pozorne posiadanie możliwe jest tylko w internecie, na przeróżnych selfies podbijających media społecznościowe, ale przecież wszyscy wiemy, że to tam dzieje się życie.

Dzięki Sketchfab Twoje selfie może wyglądać tak:

watch-selfie

 

Co ciekawe, wszystko dzieje się w 3D, zegarek można dopasować, a nawet zmienić mu rozmiar, co więcej, to nie tylko selfie z AppleWatch, to jest selfie „zrobione” Apple Watch! Niby nic, a czuje się człowiek królem życia.

Zmieniając temat: bez względu na to, czy masz AppleWatch, apple-cokolwiek-innego czy nie masz, jednego nie zobaczysz w sieci z pewnością: twitterowej aktywności władz Twittera. Najciemniej pod latarnią? Dick Costolo, CEO portalu, publikuje średnio trzy wpisy dziennie, jednak 7 na 11 dyrektorów nie robi tego wcale. Pozostali próbują chyba wyrównać tę zaskakującą statystykę i na przykład Katie Jacobs Stanton, wiceprezes ds. globalnych mediów, wrzuca średnio 9 ćwierków dziennie. Sprawie przyjrzał się Si Dawson, pochodzący z Nowej Zelandii deweloper stron internetowych. Poza twardymi danymi Dawson dostarczył też kilka propozycji interpretacji, zarówno pozytywnej (nie mają nic ciekawego do przekazania, więc nie przekazują, ale angażują się biernie, czyli czytają), jak i negatywnych (nie znają produktu, który tworzą). Twitter sprawy nie skomentował.

Jeśli prawdą jest, że to brak natchnienia stoi za twórczą niemocą władz Twittera, mogą oni skorzystać ze wsparcia Google – AdSense ma nową funkcję, przydatną wydawcom treści internetowej. Dzięki temu narzędziu mogą oni teraz dostawać wskazówki dotyczące promocji treści, czyli rekomendacje dotyczące tego, co warto promować, a co nie, czyli co jest dla odbiorców bardziej „hot”, a co można było sobie darować – Matched content. W praktyce będzie to wyglądało tak, że Google będzie sugerował, które treści należy podłączyć pod dane teksty. W efekcie odbiorca zapoznawszy się z treścią numer 1, będzie miał podsunięta odpowiednią treść 2, a potem kolejne, tak, by zechciał zamieszkać na naszej stronie na zawsze i czytać w nieskończoność.

Matched content to nie jedyna nowinka od Google. Pewną ciekawostką jest fakt, że dzięki Google Street View można zwiedzać kolejne polskie atrakcje turystyczne, m.in. Wilczy Szaniec znajdujący się w okolicach Kętrzyna, łódzkie  zoo i warszawskie Łazienki.  Tę ostatnią wiadomość można jednak swobodnie zlekceważyć na najbliższe kilka miesięcy – polecamy zwiedzanie tych okolic raczej osobiście niż za pomocą Google Street View. Odsłony z urządzeń mobilnych same się nie zrobią:).

 

Media społecznościowe – dzieje się! społecznościowa prasówka …

Media społecznościowe są ucieleśnieniem współczesnego pędu i globalizacji jednocześnie. W Internecie wszystko się rodzi i natychmiast odchodzi w zapomnienie, każda sensacja trwa kilka minut i znika, wyparta przez następny skandal. Co więcej, dzieje się tak w skali globalnej i żadna różnica czasu nie jest przeszkodą, gdy chodzi o tempo rozchodzenia się newsa. Wszystko to sprawia, że gdy przychodzi moment podsumowania, bardzo ciężko jest się zdecydować na najważniejszą wiadomość miesiąca czy tygodnia. A ja sobie właśnie postanowiłam zrobić podsumowanie. Z założenia zupełnie subiektywne, co więcej, absolutnie nie zamierzam wartościować tych zdarzeń czy rozwiązań jako dobrych lub złych albo ważnych, jedyne kryterium to: interesujące. A newsów będzie pięć.

1. Facebook usunął z opcji opisu nastroju „feeling fat”. Można sobie było wybrać taką opcję spośród wielu odmian uczuć i stanów emocjonalnych. W polskiej wersji pozostało „najedzona”, ale wiadomo, że spora jest różnica semantyczna między byciem najedzonym a… No właśnie: uczuciem grubości? Jednym z głównych argumentów przeciwników „feeling fat” było to, że nie ma takiego stanu emocjonalnego, chyba, że ktoś ma zaburzenia odżywiania. I tu się pojawia drugi argument: „feeling fat” uderza w osoby, które cierpią na jadłowstręt psychiczny lub mają skłonności do kompulsywnego objadania. Facebook usunął kontrowersyjną opcję. To jeden z ciekawszych i jednocześnie dobitnych dowodów na to, że w komunikacji z milionami należy zachować wrażliwość i empatię odpowiadające relacjom bliskim i delikatnym.

2. 45 proc. internautów deklaruje, że zdarzyło im się opublikować w sieci zdjęcie typu selfie – wynika z badania Universal McCann. Portal wirtualnemedia.pl poprzedził tę informację wiele mówiącym słówkiem „aż”. Ja bym to chyba przekształciła w „tylko 45 proc. internautów przyznaje, że zdarzyło im się opublikować w sieci zdjęcie typu selfie”. A przynajmniej tak wynika z moich zupełnie nieoficjalnych badań przeprowadzonych za pomocą obserwacji poczynań moich facebookowych poczynań. Jednocześnie jednak przeczytać możemy: ” Do zamiłowania w zdjęciach typu selfie przyznaje się 45 proc. badanych. Potwierdzają oni także, że udostępnienia i polubienia pod ich zdjęciami sprawiają, że czują się szczęśliwsi i bardziej dowartościowani”. No i teraz: kto nigdy z napięciem nie wpatrywał się w przyrost lajków pod zdjęciem, niech pierwszy rzuci kamieniem…

3.  Nawiązując do „napięcia”, które pojawiło się w poprzednim zdaniu: z przeprowadzonych za oceanem badań Pew Foundation wynika, że osoby korzystające z mediów społecznościowych są bardziej narażone na stres niż ludzie, którzy radzą sobie w życiu bez profilu na Facebooku. Różnica nie jest diametralna, ale interesująca: 57 proc. osób aktywnych  społecznościowo przyznaje, że zdarza im się odczuwać stres. Wśród osób niezainteresowanych social media współczynnik ten wynosi 48 proc.  Do życia „zupełnie pozbawionego stresu” przyznaje się 17 proc. społecznościowych aktywistów i 28 proc. osób „offline”.  Tłumaczyć to można presją związaną z koniecznością (?) tworzenia idealnego wizerunku w mediach społecznościowych oraz frustracją wynikającą z oglądania cudzych wspaniałych losów i porównywania ich z własnymi, rzeczywistymi. Poza mniej lub bardziej wydumaną presją wizerunkową, pewnym uzasadnieniem wyników jest też ciągły kontakt z najświeższymi doniesieniami kultury, sztuki i polityki, które również generują presję, tym razem związaną z potrzebą „bycia na czasie” i frustrację wynikającą z nienadążania za światem. Czy te kilka procent różnicy przekonało kogoś, że warto się „wylogować do życia”? Nie? to jedziemy dalej.

4. Facebook przekonuje prasowych gigantów, że warto współpracować. Pomysł jest ciekawy: nie chodzi o postowanie newsów na profilach mediów tylko na tworzenie swoistej gazetki facebookowej. FB stało by się rodzajem mediów, skazanym na olbrzymi zasięg. Szerokie grono odbiorców to łakomy kąsek dla wydawców, jednak cena jest wysoka: reguły w tej grze ustala FB i nie są to reguły łatwe. Treści stają się niemal własnością portalu, a wiadomo, że w tych sprawach FB z trudem idzie na ustępstwa. Scenariusz ten – jeśli się ziści – będzie miał dodatkowy aspekt etyczny: FB zyska niezwykłą ścieżkę lokowania reklam w swoim pozornie newsowym przekazanie. Nie banery, nie reklamy, nie posty sponsorowane, tylko lokowanie marek i produktów w pozornie profesjonalnym przekazie. A wydawało się, że oferta reklamowa FB jest ograniczona…

5. Na początku marca Facebook zapowiedział, a potem zrealizował nowe, lepsze liczenie fanów. Spore ofiary w ludziach: fanpage’e straciły po 3-4 proc. polubień. Pisząc „ofiary w ludziach” mam oczywiście na myśli nie stracone martwe dusze i inne fikcyjne profile, ale ból (zupełnie pozbawiony nadziei) social media nindżów.

Z danych firmy Quintly wynika, że strony mające ponad 1 milion fanów straciły średnio ponad 4 proc. liczby polubień, a fanpage z mniej niż 1 milionem fanów odnotowały średnio blisko 3-proc. spadek liczby „like’ów”.

No i jak tu korzystać z mediów społecznościowych i unikać stresu, ja się pytam?

 

 

Google Plus a wsparcie dla SEO i SEM

Z jednej strony dużo się mówi (szczególnie jeśli jest się Google) o pozytywnym wpływie aktywności w Google+ na pozycjonowanie stron. Z drugiej strony, sceptycy zarzucają Google+ niszowość i patrząc na statystyki trudno z nimi dyskutować. Co należy w związku z tym zrobić? Zrezygnować z działalności na tym portalu czy dostrzec profity niewidoczne na pierwszy rzut oka? Stawiamy na opcję drugą: Google+ przydaje się w SEM, tylko trzeba umiejętnie podejść do sprawy. Nawet językowo sprawa jest przewrotna: Google+ wspiera działania SEM przede wszystkim poza Google+.  Brzmi niewiarygodnie? Za chwilę przestanie.

1. Katapultą wystrzeliwującą aktywność z Google+ w przestrzeń znacznie bardziej interesującą jest +PostAds, czyli format reklamowy zaprzyjaźniony nie tylko z Google+, ale każdym miejscem, w które sięgają macki AdSense. Nic za darmo, oczywiście. Aktywność na G+ kierowana do minimum 1000 followersów. Na Google+ to poważne wyzwanie, ale gra jest warta świeczki. Przy zaawansowanej liczbie fanów (aktywnych fanów!) kampania +PostAds to prawdziwy pogromca wyszukiwarek. Jedyny minus: problemem może być niestety zebranie stosownego audytorium.

2. Kto pierwszy ten lepszy, ale ilość też ma znaczenie. Każdy post publikowany na Google+ to unikalny URL, który zostaje przez Google zaindeksowany z prędkością światła. Oczywiście, nikt nie może zagwarantować, że to indeksowanie wrzuci nas na dobrą pozycję. Zawsze jednak można spróbować oszukać przeznaczenie i jeden link publikować kilkakrotnie, pozornie zmieniając content. Raz z tekstem, raz ze zdjęciem, może z filmikiem. Sztuczny tłok to w tym wypadku zjawisko pożądane i działające na naszą korzyść.

3. Wyszukiwanie semantyczne. Prawdopodobnie złoty gral speców od SEO w ostatnim czasie. Sam całkiem niedawno przybliżałem praktyczny aspekt wyszukiwania semantycznego. Do znudzenia powtarza się: Google bada nie słowa kluczowe, ale relacje. Relacje między słowami czy między stronami głównie, ale też relacje w szerszym znaczeniu, w takim znaczeniu, jakie kojarzyć należy z portalami społecznościowymi. Zaangażowanie odbiorców w temat, czyli ważność tego tematu, czyli ranga naszej strony – to wszystko można odmierzać za pomocą popularności na Google+. Dzięki społecznościowemu ramieniu Google możemy się wyszukiwarce przedstawić, pokazać powiązania, jakie mamy w sieci i znaczenie naszej aktywności. Tak, w ten sposób możemy zasugerować Google’owi, że powinien nas szanować. A przecież o to w SEO chodzi przede wszystkim.

Skoro już wiemy, że na pogardzanie Google+ nie może sobie pozwolić nikt, kto odpowiada za SEM, przypominam, że opublikowaliśmy już na blogu wskazówki dla przedsiębiorców dotyczące prawidłowego urządzenia się na Google+. Sprawa warta odświeżenia, choć efektów działań szukać należy daleko od samego serwisu i chwilę na nie poczekać.

 

 

Wyszukiwanie semantyczne – co to oznacza w praktyce?

Wyszukiwanie semantyczne to jedno z haseł modnych, nośnych i nie do końca jasnych. Temat zresztą nowy na tym blogu nie jest, pisałem o tym w kontekście polskich prac nad stworzeniem wyszukiwarki semantycznej.

Każdy wie, że wyszukiwanie semantyczne istnieje, każdy wie, że zmienia wszystko w SEO. Tylko jak? Z pewnością słowa kluczowe już nie liczą się tak, jak kiedyś. Na pewno powiązania liczą się bardziej niż pojedyncze wyrazy. Podobno należy zacząć Google traktować jak człowieka i pisać pod kątem żywego odbiorcy. Mówią, że we wszystko trzeba zaangażować Google+.

Tak, wszystko to prawda, tylko jak z tych ogólników zbudować strategię SEO?

Czytaj dalej

Czy polska wyszukiwarka semantyczna wyprze Google.pl?

To by było coś! Polscy naukowcy pracują nad wyszukiwarką, która stanowić miałaby konkurencję dla Google.pl. Wrocławscy uczeni buńczucznie zapewniają, że plan jest realny, a Google też było kiedyś „tylko projektem naukowym”. Walka toczy się o palmę pierwszeństwa na polu wyszukiwania semantycznego, co wymaga krótkiego wyjaśnienia.

Wyszukiwanie semantyczne to takie trochę złoty Graal wyszukiwarek – czyli dostarczanie użytkownikom najwyższej jakości wyników wyszukiwania na zapytania nie tylko dzięki słowom kluczowym, ale przede wszystkim na podstawie badania i komputerowego rozróżniania relacji między słowami. Google sprawę zna i głowi się nad tym od dawna – najlepszym tego dowodem są kolejne algorytmy, jak choćby Koliber (ang. Hummingbird) – który zdaniem wielu jest krokiem właśnie w stronę wyszukiwania semantycznego. Wszystko po to, żeby wyniki wyszukiwania były jak najbardziej trafione i precyzyjne, po prostu mądrzejsze.

Co to znaczy dla nas, twórców stron? Znaczy to tyle, że Google patrzy i srogo ocenia nieetyczne działania SEO, a bazowanie na słowach kluczowych jest co najmniej ryzykowne – jedyne co nam zostaje to troska o jakość i różnorodność publikowanych treści. Takie ukierunkowanie działań sugerowały już zresztą poprzednie algorytmy: Panda i Pingwin. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Co jednak w związku z tym kombinują polscy naukowcy? Nekst – tak ma się nazywać nowa polska wyszukiwarka internetowa. Pracują nad nią specjaliści od sztucznej inteligencji z Politechniki Wrocławskiej, lingwiści z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz naukowcy Polskiej Akademii Nauk. Jak zapewniają – Nekst ma rozumieć znaczenie słów. W praktyce ma to wyglądać tak, że użytkownik wpisze pytanie, które program zrozumie i wybierze polskie teksty z internetowego zasobu, które będą najlepiej na nie odpowiadały. Na tę odpowiedź będziemy musieli chwilę poczekać – od kilkunastu sekund do kilku minut, czego przyczyną są zrozumiałe ograniczenia obliczeniowe.

Prace nad wyszukiwarką zaczęły się w 2010 roku, premiera zapowiedziana jest na wiosnę. Okazją do debiutu i udostępnienia Nekstu użytkownikom ma być zakończenie skanowania połowy polskojęzycznych dokumentów dostępnych w internecie. Sprawa jest poważna, bo w sumie jest ich około miliarda. Najbardziej optymistyczny plan zakłada zeskanowanie całości i bieżące aktualizowanie danych oraz powstanie wyszukiwarki obrazów.

Podstawą wyszukiwarki ma być Słowosieć – twór wcale nie nowy, doceniany przez samego Google i wykorzystywany przez Google Translator. Pod tą do bólu polską nazwą kryje się WordNet języka polskiego, czyli rodzaj sieci semantycznej, która odzwierciedla jego system leksykalny: słowa, ich znaczenia i różnorodne relacje między nimi. Wordnety służą automatycznej analizie tekstu.

Aktualna Słowosieć 2.0 stworzona została przez zespół badaczy z Wydziału Informatyki i Zarządzania Politechniki Wrocławskiej. Debiutowała już niemal rok temu.  To pierwszy tak duży słownik języka polskiego, drugi co do wielkości WordNet na świecie, po słynnym Wordnecie z Princeton. Co oznacza „duży” w tym wypadku? Słowosieć tworzy pajęczynę ponad 106 tys. wyrazów, 158 tys. różnych znaczeń – połączonych ponad 440 tys. relacji.

Czyli jest niezła baza do pracy nad wyszukiwarką, co będzie dalej? Zobaczymy i patriotycznie trzymamy kciuki.

Google zacieśnia więzy

To się dzieje na naszych oczach, proszę państwa. Dzień po dniu, systemem małych kroków, ale nieodwracalnie – Google integruje wszystko, co tylko się da, jak Google+ z YouTube, zmienia i  kombinuje, jak choćby z Hangoutem… Teraz przyszła pora na jeszcze poważniejsze zaciśnięcie więzów G+ i Gmaila. Opinie są podzielone, ze wskazaniem na negatywne – ale po kolei.

Mądre głowy z Mountain View doszły do wniosku, że ułatwieniem dla użytkowników zarówno Gmaila, jak i Google+ będzie umożliwienie wysyłania maili do osób, które obserwują na Google+. W efekcie wygląda to tak, że poczta podsuwa potencjalnych odbiorców z zasobów G+:

gmail_googleplus_integracja

W celu ochrony prywatności wszystkich zainteresowanych obwarowali to licznymi warunkami i zasadami, z których niektóre wydają się nawet sensowne. W skrócie: adres mailowy użytkownika Gmail nie będzie widoczny dla jego kontaktów z Google+, dopóki nie wyśle on do nich wiadomości. Logicznym następstwem takiej zasady jest przyjęcie, że działa to też odwrotnie: dopóki obserwowana osoba z Google+ nie odpowie na maila, nadawca nie zobaczy jej adresu mailowego.

Wywołało to spore poruszenie w sieci – komentatorzy uznali, że w ten sposób ułatwia się życie spammerom. Google ma na to odpowiedź: każdy użytkownik Gmaila może zdecydować i zaznaczyć w „Ustawieniach” konta, kto z Google+ może mu przysyłać maila. Opcji jest kilka: każdy, kręgi, kręgi rozszerzone i nikt.

 

Pytanie tylko, czy to wystarczy?

 

gmail_googleplus_ustawienia

 

 

 

Marki, które zawojowały social media w 2013 – TOP 10

Początek nowego roku, czyli koniec starego. Doskonały moment by zatrzymać się i rzucić krytyczne spojrzenie na przeszłość. Rzucanie krytycznych spojrzeń i wyciąganie wniosków (a czasem brudów) to domena licznych firm i instytucji badawczych. Liczba kolejnych mniej lub bardziej wiarygodnych zestawień i podsumowań roku 2013 rośnie proporcjonalnie do spadku zasięgu postów na Facebooku, niektóre można przemilczeć, inne przywoływać i analizować warto, jak choćby poniższe.

Starcount przyjrzał się popularności marek w mediach społecznościowych – zebrał dane z Facebooka, YouTube i innych podobnych portali, zsumował i stworzył całkiem wiarygodne TOP10. Co z niego wynika?

W dużym skrócie: sprawiedliwość nie istnieje. Do TOP10 trafiły firmy, które wyłożyły gigantyczne pieniądze na fantastyczne inwestycje, dokonywały czynów innowacyjnych, a przynajmniej imponujących, ale też marki, których największym osiągnięciem była organizacja dużej, ale dość dyskusyjnej imprezy.

W celu budowania napięcia zacznę od końca:

Miejsce 10 zajął YouTube – dość ciekawy przypadek: sukces w mediach społecznościowych odniosło medium społecznościowe w wyniku powiązań z medium społecznościowym… Czyli: w 2013 roku gwałtownie wzrosła popularność YouTube na Google+. Przypadek? Nie sądzę.

Miejsce 9 – Instagram. Cóż, wiadomo, że to właśnie tam focia z rąsi wychodzi najlepiej, że o foodporn nie wspomnę… Są powody do lubienia. O znaczeniu Instagramu najlepiej świadczy fakt, że już o nim pisaliśmy TU.

Korowód portali społecznościowych trwa, czas na Facebooka. Facebook jest najbardziej lubianą marką na Facebooku, co brzmi może dziwnie, ale trudno z tym dyskutować – miejsce ósme się należy.

Na kolejnym miejscu znalazło się MTV. Na liście największych zeszłorocznych wyczynów tej stacji wysoko plasuje się rozdanie nagród, w czasie którego Miley Cyrus pokazała na co ją stać. Mówiło się o tym na całym świecie, rzadko pozytywnie, a fanów stacji przybywało. I tak to się kręci w tym biznesie.

Miejsce 6 – Coca-Cola. Kto nie polował na puszkę czy butelkę ze swoim imieniem, „Szefową” lub „Słoneczkiem”, niechaj pierwszy rzuci kamieniem. Żadnych kamieni? „Podziel się radością” wywindowało Coca-Colę chyba we wszystkich możliwych podsumowaniach 2013. Miejmy nadzieję, że ktoś zgarnął za to stosowną premię.

Może to GoogleGlass, a może Google+? Coś na pewno przysporzyło Google fanów. Wybór inicjatyw z „Google” w nazwie jest tak duży, że nie będziemy ich oceniać, wystarczy powiedzieć – 5 miejsce.

Po piątym miejscu czas na czwarte. Nike postawiło w 2013 roku na virale z gwiazdami i to była bardzo dobra decyzja, o czym najlepiej świadczy skok popularności na YouTube.

Robi się gorąco – pierwsza trójka. Ostatnie miejsce na podium – National Geographic. Rok 2013 był dość szczególny dla NG – 125 rocznica powstania. Na YouTube na pewno są znacznie krócej, ale z przytupem. Krótko mówiąc: na pewno chodzi o koty.

Na miejscu drugim Walt Disney. Młodszych pewnie skusiły potwory z „Uniwersytetu Potwornego„, starszych natchnął może film z Tomem Hanksem, z całą pewnością fanów Disneyowi przybyło zauważalnie.

No i w końcu: Samsung Mobile – najpopularniejsza marka w mediach społecznościowych w roku 2013. Galaxy S4 i spore zmiany technologiczne przełożyły się na szalony wzrost popularności w mediach społecznościowych. Na Facebooku przekroczyli już dawno liczbę 31 mln fanów, a to tylko początek…

Na koniec przyjemny akcent graficzny, zapożyczony od Starcount:

top-brands-2013-starcount

Dorośli też siedzą na fejsie

Media społecznościowe wydają się być stworzone dla nastolatków. Facebook i inne moce piekielne znacząco się przyczyniają do obumierania „normalnych” relacji międzyludzkich, wykrzywiają biednym dzieciom kręgosłupy i odkładają się w postaci dodatkowych kilogramów. Rośnie nam pokolenie ludzi pozbawionych zainteresowań, pasji i znajomych innych niż wirtualni – grzmią specjaliści. Co na to rodzice? Być może wznoszą oczy do nieba lub szukają terapeuty – jak tylko sami oderwą się od komputera czy smartfona – przynajmniej tak to wygląda w USA.

Z badań Pew Reserach Center wynika, że 73 proc. dorosłych Amerykanów korzysta z mediów społecznościowych. Za dorosłych uznano osoby powyżej 18. roku życia, czyli również osoby, które zaprzyjaźniły się z social media jeszcze w wieku nastoletnim, nie mniej jednak – to naprawdę dużo!

Media społecznościowe niejedno mają imię, dlatego warto przyjrzeć się, jak wyglądają dane dotyczące poszczególnych portali:

social_media_users_US

Najpopularniejszym serwisem jest Facebook – tu nie ma zaskoczenia. W 2013 roku korzystało z niego 71 proc. dorosłych Amerykanów. To wzrost o 4 proc. w porównaniu do roku 2012.

Drugie miejsce zajął serwis dla profesjonalistów – Linkedln, któremu również w roku 2013 przybyło użytkowników – z 20 proc. do 22 proc.

Na trzecim miejscu jest Pinterest, z którego korzysta 21 proc. ankietowanych. Pinterest zaliczył największy wzrost – 6 proc. w ciągu roku, co sprawia, Linkedln nie powinien czuć się zbyt bezpiecznie na swojej drugiej pozycji.

Tuż za podium znalazł się Twitter – atrakcyjny dla 18 proc. dorosłych Amerykanów (wzrost o 2 proc. w porównaniu z rokiem 2012). Na miejscu ostatnim Instagram – 17 proc., ale wzrost o 4 proc. w porównaniu z poprzednim rokiem – można się domyślać, ze to dopiero początek popularności tego serwisu.

Dlaczego nie ma w tym zestawieniu Google+? Bo nie. Nie został uwzględniony w kwestionariuszu – wynika z informacji udzielonych przez Pew.

Oczywiście, korzystać z mediów społecznościowych można czasem, można też i bez przerwy. Pew zbadał również tę sprawę, wyniki nie są zaskakujące.

 

 

social_media_frequency_USA

I co my tu widzimy? 63 proc. użytkowników korzysta z Facebooka codziennie, 22 proc. raz w tygodniu, pozostali sporadycznie – wynika z badań Pew.

Podobnie rozkłada się częstotliwość zaglądania na Instagramnajczęściej codziennie (57 proc. użytkowników). Odwrotnie przedstawiają się dane w przypadku Pinterestu i Linkedln – jak twierdzą użytkownicy, tam się wpada tylko od czasu do czasu. Takich deklaracji udzieliła niemal połowa ankietowanych (45 proc. użytkowników Pinterest i 52 proc. zwolenników Linkedln). W przypadku Linkedln niewielki procent codziennych odwiedzin zastanawia – czyżby był interesujący tylko dla poszukujących pracy? Statystyki Pinterest zastanawiają mniej – jeśli ktoś tam kiedyś był, wie, że to nie jest zajęcie na chwilę.

Ciekawie wyglądają dane dotyczące Twittera – charakter tego serwisu zakłada błyskawiczną wymianę skrótowych informacji, a z badania wynika, że codziennie zagląda tam mniej niż połowa użytkowników.

Dane statystyczne rzadko wywołują namiętności, te jednak budzą co najmniej zainteresowanie: który serwis za rok zajmie zaszczytne drugie miejsce? Szanse mają wszystkie, więcej niż wyrównane. Czas start!

 

 

Społecznościowy turniej miast

Staropolskie przysłowie „jeśli nie ma Cię na Facebooku – nie istniejesz”, dotyczy nie tylko ludzi, ale – może nawet przede wszystkim – firm i instytucji, a miasta i regiony poniekąd do takowych należą. Miasta i wsie, polskie i zagraniczne, jeśli chcą mieć wpływ na swój wizerunek, muszą w sieci istnieć, na dodatek istnieć mądrze. Jak im to wychodzi? Dyskutowano o tym niedawno w ramach konferencji SmartMetropolia. Sotrender przygotował na tę okazję interesującą prezentację, którą można sobie obejrzeć tutaj.

Z badań Sotrendera wynika, iż Wrocław społecznościowo na głowę bije Warszawę. Zresztą – nie tylko Wrocław: stolica dostaje w internecie solidne cięgi również od Poznania i Gdańska.

 

polskie_miasta_w_social_media

Warto zauważyć, że dzieje się tak jednak tylko wtedy, gdy omawiamy popularność miast na podstawie ich oficjalnych kont. Oficjalny profil miasta to takie miejsce, w którym internauta powinien być obsługiwany jak w prawdziwym Biurze Obsługi, uzyskiwać pomoc i informacje. Bardzo możliwe, że niewielka popularność tych profili świadczy o tym, że tak się właśnie dzieje, w tej najgorszej urzędniczej wersji;). Oficjalny profil miasta powinien prezentować jego walory, wydarzenia kulturalne i wszelkie inne ciekawe inicjatywy, być wizytówką i zaproszeniem.

Powinien – nie znaczy, że jest. Wystarczy rzucić okiem na powyższą tabelkę, by zauważyć, jak niewiele miast dostrzegło potęgę Instagramu. Czy Warszawa wyglądałaby źle w podrasowanej filtrami wersji retro? Nie sądzę, ale ludzie odpowiedzialni za promocję najwyraźniej mają w tej sprawie wątpliwości.

Szczęście w nieszczęściu – poza miejskimi działami promocji są jeszcze inicjatywy oddolne, pasjonaci, miłośnicy i piewcy urody miast. Poniżej zestawienie Sotrendera prezentujące popularność miast na Facebooku – profile oficjalne i nieoficjalne.

miasta_w_sm_nieoficjalne

 

Z danych dotyczących profilu „Warszawa Nieznana” wynika wyraźnie, że stolica bliska jest wielu sercom i lajkom. Dodanie nieoficjalnych inicjatyw do zestawienia nie zmieniło jednak widocznej już wcześniej tendencji – Poznań i Wrocław społecznościową potęgą są i basta.

Sotrender zbadał popularność największych polskich miast. Nie w samych największych miastach żyją jednak internauci, dlatego z ciekawości sprawdziłam internetowe funkcjonowanie mojego rodzinnego Olsztyna. Wynik zbliżony do Warszawy – oczywiście nie mówię tu o liczbach. Oficjalny profil miasta ma ok. 4 tys. fanów, nieoficjalny „Olsztyn Żyje” – ponad 8 tys., tak jak „Olsztyn wczoraj„. Są jeszcze „Olsztyn – miasto problem” i „Forum rozwoju Olsztyna” z liczbą fanów oscylującą w okolicach 3 tys.  No cóż, nie wygląda to za dobrze.

Dla porównania (choć raczej Olsztyna porównywać z tym nie należy) dane dotyczące miast amerykańskich. Infografika uwodzi urodą, dane robią wrażenie. Enjoy.

amerykanskie_miasta_w_social_media

Google+ – jak się tam urządzić? Porady dla biznesu

Ciągle myślisz, że Google+ to tylko ubogi krewny Facebooka i usługa, która plącze Ci się koło Gmaila, ale do niczego nie służy, poza wywoływaniem irytacji? Z rosnących statystyk Google wynika, że coraz mniej jest osób, które podchodzą do tematu sceptycznie. Jeśli wśród „nawróconych” są ludzie, którzy decydują się na Google+ jako miejsce promocji biznesu – punkt dla nich. Dlaczego Google+ to dobre rozwiązanie dla przedsiębiorców, zwłaszcza tych niewielkiego kalibru?

Unikalna treść, optymalizacja wyników  wyszukiwania – zainteresowani? Jeśli tak, czytajcie dalej, bo najważniejszym przykazaniem użytkownika chyba każdego serwisu społecznościowego jest: samo założenie profilu nie wystarczy! To, że Twoja firma istnieje na G+ znaczy tylko tyle, że jesteś na dobrej drodze, ale nie powinieneś na tej drodze spokojnie stać.  Poniżej znajdziesz kilka wskazówek, jak poruszać się w świecie Google+ z korzyścią dla swojego przedsiębiorstwa.

  1. Twój profil świadczy o Tobie. Konto na Google+ to wizytówka firmy. Powinna być ona zaopatrzona we wszystkie niezbędne informacje.  Tak, chodzi tu też o banalne, lecz często pomijane dane adresowe.
  2. Niech Cię zobaczą, skoro już jesteś na Google+! Wystarczy jeden mały ruch, żeby symbol G+ stał się widoczny w wynikach wyszukiwania Google po prawicy linka do Twojej strony.  Operacja nie jest skomplikowana: zakładka „About” – „Links” – „Link website”. W ten sposób generuje się link, który należy wkleić na Twojej stronie. G+ będzie miał do czego nawiązać, a każdy komu Google pokaże link do Twojej publikacji, będzie mógł się zapoznać z Twoją aktywnością na G+.
  3. google publisher instructionsSam decydujesz, do kogo chcesz mówić i z kim chcesz być w kontakcie – „magia” kręgów Google. Możesz mieć zupełnie inne komunikaty dla współpracowników, partnerów czy klientów, wszystko zależy od Ciebie i ustawień konta. Nazywaj je jak chcesz, stosuj wszystkie znane Ci socjosztuczki, twórz kręgi powiązane ze sobą i dobitnie świadczące o wszechstronności Twojej firmy. Promuj nie tylko produkty, ale też filozofię firmy, CSR, działania lokalne, integruj pracowników – do wyboru, do koloru.
  4. Autorskie czyli lepsze. Google lubi publikacje autorskie. Sympatie i antypatie Google  przekładają się na pozycję Twojej strony w wynikach wyszukiwania, warto więc mieć te preferencje na uwadze, zwłaszcza, jeśli posiadasz firmowego bloga. Powielanie cudzych treści, bez względu na to, czy mowa o powielaniu pochwalnym czy nie do końca legalnym zapożyczeniu, odbije się czkawką. Autor dodatkowo powinien być jawny, najlepiej zaś, żeby był szczęśliwym posiadaczem profilu na Google+ i absolutnie tego nie ukrywał, im więcej powiązanych profili G+, tym lepiej.
  5. Publikowanie artykułów zaskakuje, ale pozytywnie. Umieszczając treści na  Google+  pamiętać należy o kilku zasadach, które początkowo, zwłaszcza wyznawcom Facebooka, wydawać się mogą dziwne, ale skutecznie zastosowane bardzo ułatwiają życie i pozytywnie wpływają na pozycjonowanie.
    Pierwsze zdanie każdego postu staje się tagiem – należy je więc dobrze przemyśleć, żeby na pewno przekazywało treści, na których szerzeniu nam zależy najbardziej. Sprawdzają się tu zasady obowiązujące przy tworzeniu tytułów artykułów prasowych: ma być ciekawie, intrygująco, a jednocześnie przejrzyście – odbiorca ma wiedzieć, o co chodzi, ale ma też mieć ochotę zgłębić temat.
    Jeśli chcesz udostępnić link w G+, użyj stosownej do tego funkcji:
    ggoogle plus
    Inaczej zrobi się bałagan, który utrudni życie odbiorcom postu, ale też mechanizmom pozycjonującym (znowu!).
  6. Od przybytku głowa nie boli. Żaden inny portal nie gwarantuje takiego tempa indeksowania treści jak Google+. Jeśli zależy Ci na szybkim dostępie do odbiorców ( i to wybranych odbiorców!), to tylko Google+. Nie bój się, że nadmiar postów w ciągu dnia Cię zgubi. Nie z Google+.
  7. Nie bój się zmiany na lepsze. Google+ daje Ci szansę dowolnego edytowania postów po ich opublikowaniu. Poprawiaj błędy, zmieniaj zdjęcia, niczym się nie przejmuj.
  8. Nie musi być jednostajnie. Może to nie Word, ale i tak nie jest źle: Google+ pozwala urozmaicić format tekstu. Dodaj „*”, wyjdzie pogrubienie, dołóż „_” będzie kursywa.
    Przykład:
    *ISPRO* – ISPRO
    _ISPRO_ – ISPRO
  9. Daj się ponieść natchnieniu. Google+ nie musi służyć tylko do publikowania linków do strony. Jeśli widzisz w tym sens lub czujesz powołanie, używaj serwisu jak mikrobloga z całkiem obszernymi treściami. Przemyśl dobrze pierwsze zdanie, będzie miało wpływ na pozycjonowanie. Odpowiednie wykorzystanie tej opcji może wpłynąć na integrację i zaangażowanie użytkowników.
  10. Dodaj możliwość „+1” do swoich tekstów, tuż obok facebookowego „Like” i odnośnika do Twittera. To działa! Im więcej osób skorzysta z tej opcji, tym lepiej dla Twojej pozycji.
  11. Coś za coś, czyli okaż zainteresowanie cudzym treściom, klikaj „+1” przy publikacjach innych. Komentuj! Oczywiście rób ze swojego firmowego konta. Ręka rękę myje, tak się buduje przyjaźnie w internecie.
  12. Buduj zaufanie. A przynajmniej zainteresowanie. Publikuj posty zachęcające do interakcji – ta najstarsza zasada portali społecznościowych też tu obowiązuje.
  13. Twoje kręgi świadczą o Tobie, więc postaraj się mieć tam jak najwięcej, jak najbardziej znaczących osób, firm i instytucji. Daj się zauważyć.

Powodzenia:).