TweetupPL, czyli dzień, w którym odkryłam Twittera

„Prześlę Ci to mailem” – padło gdzieś na sali. „Mailem? Jak zwierzęta!” – odpowiedziała sala. Rzeczywiście, jeśli są takie miejsca i jest taki czas, gdy o oldschoolowych formach komunikacji nie powinno się nawet wspominać, to z pewnością do takich miejsc zaliczała się warszawska Akademia Leona Koźmińskiego w sobotę 28 czerwca. #TweetupPL, czyli drugi ogólnopolski zlot social media nindżów różnej rangi gotowych dyskutować po świt o Twitterze.

BrN9BsHIgAIIOk7

(Foto: @wittamina, widoczny tłum, kilka znanych twarzy i jedna przedstawicielka ISPRO)

Osiem prezentacji plus dyskusja wieńcząca dzieło, celebryci social media, kawa, ciastka, urwanie chmury za oknem i lawina hashtagów. Mam niejasne wrażenie, że dla zgromadzonych w Koźmińskim baronów internetu prelegenci nie mieli żadnych porywających  nowości, frapujących case’ów czy odkrywczych rad. Na szczęście dla prelegentów byłam tam też ja, a dla mnie każda niemal informacja była nowa i właściwie wszystkie żarciki były zabawne. Z Twitterem bowiem aż do tej pamiętnej soboty było mi zupełnie nie po drodze. Konto posiadałam, owszem, ale ograniczenia w liczbie znaków uważałam za zupełnie niepotrzebny i nieuzasadniony zamach na moją wolność, dlatego nawet tam nie zaglądałam. W sobotę usłyszałam, że FB obsługiwać może rzemieślnik, a Twitter wymaga artysty. Umiejętność sprawnego i efektownego zawierania myśli w 140 znakach stało się moim życiowym celem numer 1.

Dla wszystkich tych, których argument ambicjonalny nie przekonuje, garść informacji prosto z #TweetupPL.

Dlaczego Twitter?

W tej sprawie prelegenci byli jednogłośni – interakcja! Paweł Tkaczyk dla nakreślenia tego zjawiska mówił o miłości, pasji, intymności, antykruchości, opowiadaniu historii, ale można sprawę uprościć:

Twitter to spotkanie 1 na 1, to dotarcie bezpośrednio do człowieka, możliwość stworzenia więzi, więcej swobody w komunikacji. Sama obecność firmy na Twitterze jest w pewnym sensie nobilitująca, bo wciąż jest rzadka – zapewniał Mateusz Puszczyński z Allegro.pl. Również Michał Sadowski (Brand24) wskazywał na znaczenie tego kanału jako sposobu promocji marki. To szansa na uzyskanie ambasadorów marki i dotarcia do liderów opinii, bo każda interakcja ma swoich widzów.

Twitter to wyjątkowa w porównaniu z innymi mediami społecznościowymi grupa odbiorców, świeży target oczekujący nowatorskiego języka i działań. To też inne mechanizmy dotarcia i narzędzia do tego celu – narzędzia dość proste, co jest pocieszające – wystarczy korzystać z wyszukiwarki.

Bezpośrednia rozmowa z drugim człowiekiem, Real Time Communication, a skutkiem tego hajs i fejm? Tylko na Twitterze, proszę państwa! I tak, mówimy o sprzedaży, firmach i markach, bo wbrew pozorom Twitter nie jest miejscem obleganym tylko przez polityków i dziennikarzy. A nawet jeśli jest – każdy, kogo interesują udane relacje z mediami powinien zainteresować się tym kanałem. 140 znaków działa niekiedy skuteczniej niż dopieszczona informacja prasowa.

Pewną trudność stanowi niemożność prowadzenia działalności reklamowej na Twitterze w Polsce. Ominąć można ten problem dwojako: zlecając wykupienie reklam jakiejś firmie zagranicznej lub starając się dotrzeć do klientów bezpośrednio, poniekąd „ręcznie”. Prelegenci zgodnie sugerowali rozwiązanie drugie, wymagające większego wysiłku i zaangażowania, ale też ciekawsze i prawdopodobnie bardziej efektywne. Sadowski nazywał to sprzedażą bez sprzedaży. Pytanie tylko – jak?

Jak prowadzić skuteczną komunikację na Twitterze? (rady dla użytkowników z zacięciem biznesowym)

– pozwól sobie na więcej!

Na Twitterze znacznie trudniej ryzykownym żartem wywołać dym. Kryzysy w social media to standard, ale wciąż standard facebookowy. Na Twitterze jest zupełnie inna atmosfera, więcej swobody, czyli więcej możliwości komunikacyjnych

korzystaj z wyszukiwarki, czyli bądź aktywny

Należy pogodzić się z tym, że nie każdy tweet, który powinien Cię interesować, będzie zawierał prawidłowe otagowanie. Czasem trzeba sobie poszukać: albo siebie, albo wątków, przy których należy – dla własnego dobra – zabrać głos. Może to rozwiązanie pracochłonne, ale pojawianie się tam, gdzie pozornie nie było się przywoływanym, gwarantuje efekt wow.

– rozmawiaj

Twitter to nie Facebook, umieszczenie posta nie jest podstawą interakcji. Rozmowy należy inicjować, w rozmowy należy się wcinać. Im bardziej efektownie, tym lepiej.

– reaguj szybko

Niestety, tu sprawy przedawniają się błyskawicznie.

– nie sprzedawaj się wprost

Wklejenie linka do swojego produktu czy oferty to nie jest wypowiedź. Należy doradzać, należy żartować, należy sugerować, należy budować atmosferę. A link gdzieś może na końcu. Przedstawiciele firm prezentowali fragmenty swoich twitterowych rozmów – gdyby były to tylko komunikaty produktowe i linki do oferty, raczej nikt by się tym nie chwalił.

– nawiązuj kontakty osobiście, nie za pomocą konta firmowego

Sprawa przepracowana przez Brand24, czyli można uznać za pewniaka. Lepiej funkcjonować na Twitterze jako człowiek niż jako marka. Z człowiekiem rozmawia się inaczej. Firmę należy mieć w opisie, żeby nie sprawiać wrażenia naganiacza, ale poza tym ludzka twarz. Ludzka twarz procentuje.

– należy być fajnym

Rozwiązanie bardzo w stylu Sadowskiego ponownie. Zagajanie do świeżych followersów. Przyjemna prywatna wiadomość w rodzaju: „Fajnie, że jesteś!”. Początek kontaktu, na którego końcu może się czaić transakcja czy inny sukces.

Brzmi banalnie lub zbyt ogólnikowo? W mediach społecznościowych, bez względu na platformę, nie ma gotowych rozwiązań. Mam nadzieję, że powyższe sugestie pozwalają chociaż poczuć atmosferę Twittera. Zrozumienie klimatu to naprawdę dobry początek.

Na zakończenie akcent przyjemny, tak jak przyjemni są tylko hashtagujący Justin Timberlake i Jimmy Fallon. Jak na internetowe standardy – straszny staroć, ale skoro Michał Sadowski mógł to włączyć w swoją prezentację, to ja też mogę. Umówmy się, że to klasyk.

Oraz:

– czy wiedzieliście, że Lotnisko Chopina publikuje codziennie pogodę, która ma najlepszą sprawdzalność w Polsce?

– czy wiedzieliście, że jest takie miejsce, w którym James Blunt odniósł sukces (nie, to nie jest scena muzyczna)?

No właśnie. Ciągle dochodzę do siebie.

 

Wyszukiwanie semantyczne – co to oznacza w praktyce?

Wyszukiwanie semantyczne to jedno z haseł modnych, nośnych i nie do końca jasnych. Temat zresztą nowy na tym blogu nie jest, pisałem o tym w kontekście polskich prac nad stworzeniem wyszukiwarki semantycznej.

Każdy wie, że wyszukiwanie semantyczne istnieje, każdy wie, że zmienia wszystko w SEO. Tylko jak? Z pewnością słowa kluczowe już nie liczą się tak, jak kiedyś. Na pewno powiązania liczą się bardziej niż pojedyncze wyrazy. Podobno należy zacząć Google traktować jak człowieka i pisać pod kątem żywego odbiorcy. Mówią, że we wszystko trzeba zaangażować Google+.

Tak, wszystko to prawda, tylko jak z tych ogólników zbudować strategię SEO?

Czytaj dalej

Wyróżnienia w tekście – czy dla SEO ma to znaczenie?

Pozycjonowanie – słowo, które spędza sen z powiek wszystkim chyba administratorom stron internetowych. Szczególnie tym, dla których internet jest podstawowym kanałem dotarcia do klienta, więc pozycja w wyszukiwarce to konkretne pieniądze, które się ma lub nie. Niektóre rozwiązania mają oczywisty, pozytywny wpływ na SEO – pisałem o tym chociażby w kontekście pozycjonowania stron małych, lokalnych przedsiębiorstw. Wiele jest jednak sztuczek innych, które są powszechnie uważane za skuteczne. Czy są takie w rzeczywistości? Na pierwszy ogień idą klasyki: pogrubienie i kursywa, czyli wyróżnienia w tekście jako winda do nieba SEO. Fakt czy mit?

Boldowanie polecane jest przez większość „ekspertów SEO”, choć nie ma dowodów potwierdzających skuteczność tego zabiegu. SEOMoz, najbardziej wiarygodne źródło wiedzy, w swoim publikowanym co dwa lata raporcie na temat technik pozycjonowania, z powodu braku twardych danych nie mogli jednoznacznie ocenić przydatności pogrubienia. Jednocześnie nie mogli tego tematu całkowicie przemilczeć: zapytali o opinię specjalistów, którzy na zasadzie komentarza eksperckiego, ręcząc swoim autorytetem, a nie wynikami pomiarów, ocenili skuteczność boldowania. Pogrubienie zostało przez nich sklasyfikowane na szarym końcu listy najskuteczniejszych technik SEO. Czyli niby jest uznawany za przydatny, a jednak trudno powiedzieć, jak bardzo.

Większość argumentów popierających boldowanie zbudowanych jest na założeniu, że algorytmy Google coraz bardziej zbliżone są do metody czytania właściwej ludziom. Oznacza to, że wyróżniki w tekście są dobre, bo zwracają uwagę na najważniejsze zagadnienia, a więc sprawiają, że tekst jest bardziej przyjazny czytelnikowi, zarówno ludzkiemu, jak i googlowemu. Niektórzy eksperci idą krok dalej i sugerują, że teksty o zróżnicowanej budowie, z wyraźną strukturą i wyróżnikami sprawia wrażenie tekstu naukowego, a Google ceni publikacje o charakterze edukacyjnym. Prawda czy fałsz? Jeden Google wie.

Za stosowaniem wyróżnienia w tekście przemawiają argumenty nie wprost. Nawet jeśli samo boldowanie nie sprawi, że w wyszukiwarkach poszybujemy o setki pozycji, to z pewnością ułatwi czytelnikowi – już ludzkiemu – obcowanie ze stroną. Wypunktowanie, numeracja, kursywa czy pogrubienie, sprawiają, że tekst – każdy tekst – nabiera harmonii, czyta się łatwiej, a więc przyjemniej i chętniej. Czyli jak już przyciągniemy odbiorcę – ze wsparciem Google lub przypadku – przywiążemy go do strony czy zachęcimy do zapoznania z ofertą  szybciej tekstem czytelnym niż potokiem identycznych liter.

Czyli: jeśli nie widzisz sensu boldowania dla Google, zrób to dla swoich odbiorców, którzy na pewno nie chcą brodzić w zalewie tekstu. Jednocześnie pamiętaj – również z myślą o czytelnikach – że nadmiar pogrubienia odstrasza i zniechęca.  Czyli umiar, Szanowni Państwo, zawsze umiar i rozsądek, w boldowaniu też. Nie zaszkodzi, może pomoże, spróbować warto.

 

Social media – biznesowa konieczność

Nie interesują Cię internety? Nie masz prywatnego konta na FB i nie widzisz potrzeby tworzenia fan page’a swojej firmy? Uważasz, że media społecznościowe to tylko koty, piąteczki i zdjęcia jedzenia? Zakładasz, że Twój biznes jest zbyt poważny, a zakres usług lub produkt zbyt prestiżowy, żeby się z nim pokazywać w rejonach internetu zarezerwowanych dla małolatów ze skłonnościami do ekshibicjonizmu? Błąd, błąd i jeszcze raz błąd.

Każdy, ale to każdy biznes, szczególnie przedsiębiorstwo z sektora mniejszych i średnich, powinien się znaleźć w mediach społecznościowych. Co więcej, powinien to zrobić rozsądnie i atrakcyjnie jednocześnie. Dlaczego? Ponieważ social media to obecnie jedna z najlepszych i wciąż najtańszych form reklamy, droga dotarcia do nowych i utrzymania kontaktu z dotychczasowymi klientami. Jako kontakt rozumiemy nie świąteczne życzenia, a informowanie na bieżąco o promocjach, rabatach i nowościach w ofercie. Czysty marketing, o którym mogliście poczytać przy okazji tematu o mechanizmach lokalnego SEO.

Jak się odnaleźć w skomplikowanym świecie lajków i szerów? Po pierwsze:  obecność w mediach społecznościowych nie wystarczy. Konieczna jest aktywność. I to aktywność regularna. Pamiętaj, że w każdej chwili potencjalny przyszły klient może poszukiwać informacji na temat Twojej firmy i najprawdopodobniej trafi na FB czy Google+. Lepiej dla Ciebie, żeby ostatni wpis nie był sprzed trzech miesięcy.

Co należy robić w ramach tej regularnej aktywności? Postować rzeczy ciekawe i/lub zabawne i/lub wpisujące się w trendy. Proste? Pozornie, niestety. Ale po kolei.

Tak, w mediach społecznościowych istnieje coś takiego jak trendy, co więcej, żyć należy z nimi w zgodzie, bo to one dzielą i rządzą, przede wszystkim zaś przyznają lajki i szery, czyli gwarantują widoczność, która jest celem społecznościowej aktywności. Wbrew pozorom, stawianie na trendy jest dość prostym rozwiązaniem: zdejmuje z nas konieczność wymyślania odkrywczych treści. Cały świat wrzuca zdjęcia z bananem jako oznakę sprzeciwu wobec rasizmu (casus Daniego Alvesa, piłkarza, który zjadł banana rzuconego na boisko w czasie meczu)? Wrzuć i Ty! Wszyscy robią sobie selfies w nawiązaniu do takowego zdjęcia Baracka Obamy? Zrób i Ty, i Twoi pracownicy, wciągnij do zabawy klientów! Przykłady można mnożyć, pamiętać należy o dwóch ważnych sprawach: zjawisku szkodliwego nadmiaru i dacie ważności. Tak jak w każdej innej dziedzinie życia, jeśli coś jest modne, jest też obarczone ryzykiem: prędzej czy później pojawia się u odbiorców wrażenie przesytu i nigdy nie wiesz, czy nie nastąpi to przy okazji Twojego posta. Dodatkowo zaś: trendy szybko mijają, a reakcja na popularne zjawisko z 30-sekundowym nawet opóźnieniem to wizerunkowa wtopa. Podsumowując: jeśli zamierzamy dać się ponieść fali społecznościowego trendu, robimy to szybko albo wcale i pamiętamy, że gwarancji sukcesu nie mamy.

Treści ciekawe i zabawne to społecznościowy samograj: trafione memy czy chwytliwe hasła to ulubiona forma sztuki internautów. Przepisu na stworzenie takowych nie podam, bo najprawdopodobniej nie istnieje, niestety. Warto się jednak zastanowić, co zrobić, jeśli przygotowywanie takich treści leży daleko poza granicami naszych możliwości i zainteresowań: NIE PRZEJMOWAĆ SIĘ!

Profil firmy nie musi być wcale swoistym klaserem pełnym śmiesznostek. Powinien przede wszystkim realizować funkcję informacyjną i stanowić platformę komunikacyjną ułatwiającą kontakt z klientami. Może, a nawet musi przekazywać treści merytoryczne, informować o zakresie usług czy ofercie produktowej, powinien też ujawniać realne zainteresowanie branżą – czyli nowinki, ploteczki i uwagi ogólne na temat sektora, w którym przyszło nam działać. Publikujmy linki do artykułów specjalistycznych, starajmy się – jeśli tylko rodzaj działalności nam na to pozwala – od czasu do czasu dzielić się wiedzą, radzić, wspierać, inspirować. Pamiętać przy tym należy, że nawet najpoważniejszy przekaz w mediach społecznościowych powinien być lekki, sympatyczny, przyjemny w odbiorze – przecież w ten sposób rozmawiamy z klientami!

Warto zwrócić uwagę na najlepszych, na najpopularniejsze fan page’e, najbardziej rozpoznawalne w mediach społecznościowych marki: koncerny samochodowe, telekomy – stawiają na humor. Pewien producent trumien, który od lat publikuje kalendarze z paniami w negliżu albo piętnowany od lat za seksizm wytwórca zup w proszku – wierzą w siłę kontrowersji i oburzenia. Mocne wrażenie i zaskoczenie – to przyciąga uwagę na pewno. Jeśli jednak chcesz uniknąć mocnych wrażeń i solidnego zamieszania – trzymaj się treści merytorycznych, dbając jedynie o ich odpowiedni charakter. Może z czasem dasz się przekonać, że jeden mały Ryan Gosling bez koszulki nie zaszkodzi żadnemu fan page’owi:).

*zdjęcie zapożyczone z imdb.com

 

Słowa kluczowe – podstawa skutecznego SEO

Analiza słów kluczowych to być albo nie być strony internetowej i podstawa każdej skutecznej kampanii SEO lub SEM. W dużym skrócie jest to próba znalezienia słów i fraz, za pomocą których potencjalni klienci Waszych firm mogą przeszukiwać internet i planowanie działań, które sprawią, że wszystkie wyszukania zawiodą tych klientów na Wasze strony. Dziś nas szczególnie interesuje ten drugi aspekt, czyli jak skutecznie analizować i wykorzystywać słowa kluczowe.

Podstawą skutecznej analizy SEO jest uświadomienie sobie, że słowa kluczowe traktować można szeroko (ogólnie) lub wąsko (specjalistycznie), czy – jak wolą niektórzy – na zasadzie krótkiego lub długiego ogona. Innymi słowy: ogólne słowa kluczowe przynoszą więcej wyszukań miesięcznie, jednak to wyszukiwanie według wąskich kryteriów przynosi wyszukania lepszej jakości. Szeroko znaczy więc efektownie, wąsko zaś – efektywnie, w końcu jakość ruchu na stronie ma znaczenie podstawowe.

Jak zacząć?

Jest wiele narzędzi, które mogą pomóc w skutecznej analizie słów kluczowych, jednak na dobry początek zupełnie wystarczy sprawdzona i wszystkim znana wyszukiwarka Google. Na przykład – wpisujemy szerokie pojęcie „mieszkania” i przyglądamy się wąskim uściśleniom tego terminu, bardziej szczegółowym frazom sugerowanym nam przez Google:

mieszkania wyszukiwanie

Oczywiście, sugerowanie się sugestiami Google jest skuteczne, jednak jest też czasochłonne. W zależności od skali potrzeb, zapasu czasu czy celu badania, korzystanie jedynie z tej metody może być wystarczające, jednak osobom spragnionym szybszych i łatwiejszych do uzyskania rezultatów  polecamy zastosowanie przeznaczonych do tego celu narzędzi, jak choćby system SEMrush – z ostatnio wdrożonymi aktualizacjami pod kątem wyszukiwarki Google w wersji polskiej. Opisywalismy już je we artykule o narzędziach analitycznych SEO roku 2013.

W stosowne okienko wpisujemy interesujące nas słowo i otrzymujemy listę fraz polecanych oraz masę przydatnych informacji.

semrush analiza frazy mieszkania

Narzędzie SEMrush pokazuje nam dwie listy. Z lewej widoczna jest lista fraz zawierających interesujące nas „mieszkania”. W wersji podstawowej widzimy cztery kolumny, kliknięcie na „Full raport” otwiera nam drogę do siedmiu, w których odnaleźć możemy, co następuje: sugerowane słowa kluczowe, miesięczną liczbę wyszukań, koszt kliknięcia w ramach kampanii Pay-Per-Click (PPC), wskaźniki dla konkurentów tej frazy w kampaniach PPC, liczbę wyszukań dla Google oraz linię trendu wyszukań w ciągu roku. Wszystkie dane zaprezentowane przez SEMrush możemy eksportować do pliku lub arkusza w programie Excel.

Po prawej stronie widzimy hasła powiązane ze słowem kluczowym. Mogą – lecz nie muszą – być to frazy wyszukiwane czy stanowiące początek zdania.Narzędzie SEMrush pozwala przeanalizowań każdą powiązaną frazę z osobna.

Z myślą o wyszukiwaniu organicznym.

Ilość sugerowanych słów kluczowych to poniekąd klęska urodzaju – spośród tysięcy fraz wybrac należy te, które naprawdę mogą się przydać. Jak to zrobić? Niezbędne narzędzie: zdrowy rozsądek. Spójrzecie na sugerowane frazy pod kątem Waszej strony i jej potrzeb. Zastanówcie się, które najtrafniej opisują Waszą ofertę. Pozostałych pod żadnym pozorem nie puszczajcie w niepamięć – słowa kluczowe należy zmieniać i urozmaicać, dlatego zawsze lepiej mieć spory ich zapas. Do usuwania zbędnych sugestii przydać się może filtr – narzędzie SEMrush jest gotowe wesperzeć nas w eliminacji nietrafionych pomysłów. Pamiętaj, że wybierasz słowa na stronę – jeśli masz ich kilka, jeśli mają podobny content – nie dubluj treści, bo sam sobie zaszkodzisz. Dobierając słowa kluczowe możesz kierować się ich popularnością, jednak często warto zwrócić uwagę na to, jak sie ma popularność danej frazy do jej skuteczności. KEI (Keyword Effectiveness Index) – wskaźnik efektywności słów kluczowych ma tu podstawowe znaczenie. Czasem naprawdę kiepskim pomysłem jest ślepe podążanie za tłumem i indeks KEI jest nam to w stanie udowodnić. Wskaźnik liczy się łatwo – to kwadrat ilości wyszukiwań podzielony przez ilość rezultatów. Jak każda uniwersalny wzór, wskaźnik KEI bywa błędny, jednak lepiej zwracać na niego uwagę, może w określonym przypadku zupełnie się nie myli i słusznie sugeruje odrzucenie danej frazy.

Ilu specjalistów od SEO, tyle dobrych rad – niektórzy twierdzą, że najważniejsze są unikalne i autorskie treści – a co za tym idzie wykorzystanie Google Autorship.  Dodatkowo Rich Snpippets Tools nazywane są przez niektórych specjalistów SEO „magicznym pociskiem” dla wyszukiwania. Google – a dokładnie Eric Schmidt, zdradził częśc tajemnicy wykorzystania profili G+ i to że strony ze znacznikami Google Authorship będą na wyższej pozycji niż te bez. Jednak powyższy wskaźnik wciąż daje wskazówkę, jak rozpocząć sortowanie słów kluczowych i na co należy kłaść nacisk, wybierając planowane słowa kluczowe.

Zakładmy, że lista słów kluczowych jest już wybrana i posortowana. Co dalej? Ostatni krok brzmi najprzyjemniej, choć wcale nie jest łatwiejszy od pozostałych. Należy napisać tekst na stronę. Najważniejsze w wykorzystaniu słów kluczowych jest to, by nie zwracać na nie przesadnej uwagi. Tekst ma być nie tyle skutecznie naładowany konkretnymi frazami, co zrozumiały i atrakcyjny dla czytelnika. A to juz jest poważne wyzwanie.

 

Niech Cię zobaczą! Skuteczne SEO dla lokalnego biznesu

Proszę Państwa,

oto Bar Pokusa, a właściwie jeden z istotniejszych elementów tego biznesu, tuż za zapiekankami z cebulką: lokalne wyniki wyszukiwania Google. O zwiększaniu skuteczności promocji lokalnego biznesu w internecie, w tym przypadku, możemy rozmawiać godzinami, ponieważ ISPRO jest ojcem tego projektu. Niech więc nasze pachnące i chrupiące dziecko stanie się punktem wyjścia do dyskusji o technikach, które mogą mieć zbawienny wpływ na pozycjonowanie lokalnego biznesu.

ispro_bar_pokusa

Strona internetowa baru w wynikach wyszukiwania Google prezentuje się w rozszerzonej formie: jest link do strony, adres i mapka, są opinie, recenzje i odnośniki do mediów społecznościowych – oznacza to że Google rozpoznał Twoją działalność w lokalnym wyszukiwaniu.

1. Najważniejszy pierwszy krok – strona.

Najlepszym rozwiązaniem jest zwykle prostota – Bar Pokusa funkcjonuje na domenie bar-pokusa.pl. Jasny i oczywisty przekaz domeny powtarza się w stosowanych słowach kluczowych i frazach, które jednoznacznie kierują nas do celu. Powstrzymajcie poetyzujących copywriterów, język strony ma ułatwić odnalezienie jej wyszukiwarce, a nie być pierwszym krokiem na drodze do literackiego Nobla. Ważne: nazwa firmy, adres i podobne informacje czytelne jak DNA, muszą się powtarzać, nie tylko w zakładce „KONTAKT”. Im więcej, tym lepiej. Adres ma znaczenie szczególne w przypadku małych, lokalnych biznesów – daj się namierzyć. Sklep internetowy skoncentrowany na sprzedaży wysyłkowej może mieć siedzibę wszędzie, jednak w przypadku biznesów takich jak bar – związanych z lokalizacją, miejsce ma znaczenie podstawowe. Atakuj ulicą, dzielnicą, punktem charakterystycznym – niech potencjalnym klientom łączy się jednoznacznie Twoja firma z konkretną okolicą, i odwrotnie: niech w danej lokalizacji pierwszym skojarzeniem będzie Twoja marka. W przypadku Pokusy magiczną moc mają trzy litery: AGH.

2. Znajomości są ważne

Znajomości i opinie mają duże znaczenie w życiu prywatnym i w prowadzeniu biznesu, w przypadku technik SEO zaś są podstawą wszystkiego. Im częściej się recenzuje Twój interes – tym lepiej. Niech o Tobie wspominają, nawet krytycznie, nawet zadziornie lub dyskusyjnie. Zabiegaj o rozgłos – im więcej linków buduje Twoją markę, tym lepiej w opinii optymalizacji Google. W przypadku Pokusy podstawą są strony i fora gastronomiczne, turystyczne, prezentujące uroki Krakowa oraz studenckie zaplecze. Na rozpoznawalność i znajomości w internecie pracuje się nieco inaczej niż w życiu, bruderszaft nie wystarczy. Konieczny jest pakiet startowy: zadbane miejsce w mediach społecznościowych, zdjęcia, informacje i wszystko inne, co może się wiązać z Twoją marką i można to rozsiać po necie. Jeśli Twój biznes opiera się na sieci punktów, czyli występuje w różnych lokalizacjach, każda jedna ma swoje wymagania i dla każdej musisz przygotować internetowe zaplecze. Brzmi praco- i czasochłonnie? Na szczęście, rezultaty są gwarantowane.

Gdy Twojej firmy nie ma w lokalnych katalogach popularnych serwisów, informacje są nieaktualne, niekompletne lub niedokładne – istnieje ryzyko, malejącego lub negatywnego wpływu tych informacji na lokalne wyniki wyszukiwania.

Na co należy zwrócić uwagę:

• przeszukaj wiodące na rynku lokalne wyszukiwarki internetowe: Dexknows, Facebook , Google do Yelp , YP i Yellowbook, aby upewnić się, że Twój obiekt znajduje się na liście, oraz że nazwa, telefon i adres firmy są spójne i dokładne. Dokonuj zmian w razie potrzeby i usuwaj duplikaty tych wpisów.
• zbuduj swoją ofertę z zdjęć, filmów, linków i innych kluczowych informacji, aby Twoja oferta była bardziej czytelna i atrakcyjna dla potencjalnych klientów.
• upewnij się, że Twoja firma jest notowana w odpowiednich kategoriach, dzięki czemu może być odpowiednio zoptymalizowana pod wyniki lokalnego wyszukiwania.
• jeśli firma ma wiele lokalizacji, twórz odrębne oferty dla każdego miejsca na swojej stronie internetowej, aby zwiększyć widoczność zarówno marki, jak i każdego ze sklepów.

3. Social media to nie tylko kotki i piąteczki

Przygotuj sobie strategię komunikacji w mediach społecznościowych. Spontaniczne działania często się sprawdzają, jednak bazą powinien być staranie przemyślany plan. Przede wszystkim: inicjatywy, które zamierzasz wspierać, miejsca i ludzie, których warto lubić i promować w nadziei na wzajemne lubienie i promocję. W tym wypadku nie ma miejsca na prywatne sentymenty, kieruj się dobrem swojej firmy: szukaj wpływowych sieciowych znajomych, podłączaj się pod inicjatywy lokalne, które wiążą się ze społeczną sympatią i zaufaniem. Dobre działania promuj wszystkimi siłami – choć z klasą! – na swoim fanpage’u, blogu i każdym innym społecznościowym koncie. Zwracaj uwagę na sąsiedztwo – lokalnie trzeba się wspierać, dla dobra wszystkich zainteresowanych. Przede wszystkim zaś promuj siebie – linkuj swoją stronę w postach w social media. Sharowania siebie nigdy dość, choć oczywiście, jak we wszystkim, i tu należy pilnować, czy aby granica dobrego smaku nie została przekroczona. Lajkowanie własnych postów to już o jeden most za daleko:).

4. Nie bój się dialogu

Pozytywne recenzje Twojej działalności to „woda na młyn” zwany Google. Niech mówią o Tobie klienci jak najczęściej – zachęcaj. Ważne jest, by człowieka opiniującego Twój biznes docenić, dopieścić –  nie pozostawiaj żadnego komentarza bez odpowiedzi. Za pozytywny podziękuj, do negatywne ustosunkuj się prawidłowo. Jeśli ktoś zarzuca Twojej działalności jakieś niedociągnięcia – wyjaśnij to. Nie zostawiaj w internecie niezałatwionych spraw, bo mogą tam wisieć długo i nigdy nie wiesz, ile osób odstraszą.

5. Social media – nigdy nie lekceważ tego potencjału

Może się wydawać, że ta sprawa wałkowana jest nadmiernie. Mówić o tym jednak warto wciąż i wciąż, nawet jeśli aspekt wydaje się bliski już omówionym. Każde niedociągnięcie w zakresie mediów społecznościowych przynosi szkody Twojej firmie, więc choćbyś miał już dość powtarzania wzniosłych frazesów o potędze Facebooka, przeczytaj i zapamiętaj: zaangażowanie w social media przekłada się na realne zainteresowanie, czyli na zyski. Intryguj, przyciągaj, przywiązuj, angażuj swoich obecnych i przyszłych klientów. Organizuj konkursy, zadawaj pytania, wciągaj do dialogu, jeśli trzeba karm nagrodami. Jeśli zrobisz to rozsądnie, zyski znacznie przekroczą koszty.

 6. Współpraca z mediami – to się opłaca

Nawet jeśli nie czujesz parcia na szkło i wątpisz, aby gdzieś w głębi Twojego jestestwa kryła się medialna bestia – staraj się o uwagę mediów. Jako lokalny biznes interesuj się mediami lokalnymi. Niestety, wzmianka w lokalnej gazecie, audycji radiostacji, na fanpage’u lokalnego medium to najlepsza reklama. Wciąż wierzymy w obiektywizm dziennikarzy, więc szansa na zapadnięcie w pamięć klientów i wzmocnienie wizerunku marki rośnie na podbudowie medialnej sławy. W dzisiejszych czasach media to też blogerzy – zrób rozeznanie, musisz wiedzieć, czyja sympatia przyda się Twojej firmie i jak tę sympatię pozyskać.

Podsumowując: najlepszą techniką SEO dla lokalnych biznesów jest internetowy szeroki uśmiech na twarzy i dłoń gotowa do ściskania innych dłoni. Szacunek sąsiadów, ugruntowana pozycja wśród lokalnej społeczności, wpływowi znajomi – i nagle wszystko idzie w górę. Powodzenia!

 

 

Bloger w gościach – idea „guest blogging”

Na fali zmian, jakie niosą ze sobą aktualizacje Google, popularność zyskuje technika „guest blogging” – czyli publikacja atrakcyjnych, również pod kątem SEO, treści na różnego rodzaju serwisach.

Dlaczego warto opublikować swój tekst na cudzym blogu? Odpowiedzi jest wiele, jedna ważniejsza od drugiej. Przede wszystkim: to działanie kluczowe z punktu widzenia SEO. Obecność w miejscach innych niż własny blog pozwala na tworzenie oczekiwanych z punktu widzenia „gościa” treści i linkowań, buduje pozycję blogera, pozwala dotrzeć do nowych czytelników – przede wszystkim przy pomocy wyszukiwarki i mechanizmu „Google Authorship”.

Co zrobić ma jednak bloger, który nie jest Dodą blogosfery i inne blogi wcale się o niego nie biją? Może zaproponować tym innym blogom swoje usługi, proste. Proste tylko pozornie, bowiem trzeba jeszcze wiedzieć, jak zareklamować się na tyle skutecznie, by te upragnione cudze połacie internetu stanęły otworem przed nowym człowiekiem.

Drogi są dwie, pierwsza: piszesz tekst, wysyłasz i liczysz na łut szczęścia. Sposób drugi to opcja bardziej kulturalna: zagajasz delikatnie. Dopytujesz, czy jest zainteresowanie artykułem, jeśli tak, to jakim, o czym, kiedy… Sygnalizujesz gotowość pisarską, czekasz tylko na znak. Pytanie dnia: który sposób jest skuteczny?

Najuczciwiej będzie, jeśli przyznam, że nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, warto jednak zastanowić się nad wadami i zaletami obu rozwiązań.

Wysłanie gotowego materiału może sprawić, że wyjdziemy na desperatów. Niestety, nie ma się co oszukiwać – człowiek, który znikąd nagle przysyła poczytnemu blogerowi swój tekst do publikacji możne zostać uznany za grafomana zasypującego cały internet swoją pseudotwórczością. Udostępnianie swojego tekstu tak bez pytania, bez rozmowy, bez negocjacji – tak nie robi artysta ceniący swoje dzieło. Pamiętać też trzeba, że jest ryzyko, iż nasz tekst minie się z oczekiwaniami blogera, z którym chcemy współpracować. Możemy się solidnie rozczarować opinią: „Dobry tekst, ale my już o tym pisaliśmy/nas to nie interesuje/nasi czytelnicy nie chcą o tym czytać”. I całe to pisanie w piach, a napisać coś nowego, udając, że kosz wcale nie zabolał – wizerunkowa potwarz.

Warto też zwrócić uwagę na możliwe problemy techniczne – pakujesz tekst w maila lub go załączasz. Tak czy siak, możesz zostać uznany za spamera i to nie w sensie metaforycznym, ale całkiem dosłownie. Chodzą słuchy, że można to obejść – wystarczy wysłać maila bez załącznika z krótkim przedstawieniem sprawy i informacją, że załącznik wkrótce dotrze.  Skrzynka mailowa może puścić pierwszy niewinny mail, a drugi, mniej niewinny, trafi do adresata jako element kontynuacji szczęśliwi rozpoczętej konwersacji. Na odcinku końcowym możemy zostać uznani za SPAM już przez osobę czytającą naszą twórczość, ale to  jest nie do przeskoczenia.

Jakie zalety ma przedłużanie zabiegów uwodzicielskich? Przede wszystkim daje nam szansę na napisanie tekstu skrojonego na miarę. Przedyskutowany, przemyślany, zamówiony temat zrealizowany w fascynującym artykule – chyba tak wygląda raj. Ziemia niestety zupełnie nie – w czasach wiecznego pośpiechu bardzo prawdopodobne jest, że nikt nie będzie chciał z nami rozmawiać. Wymiana e-maili trwa i to przy optymistycznym założeniu, że ktoś w ogóle chce z nami dyskutować. Nie mniej jednak – rozpoczęcia dialogu na temat tekstu zamiast wysyłki gotowego artykułu to pokazanie, że mamy szacunek do siebie i swojej pracy. Problem zaczyna się wtedy, gdy tylko my mamy ten szacunek.

Podsumowując: wizerunkowo znacznie lepsze jest zagajanie w sprawie tekstu, oferowanie się. Jest to działanie bardziej eleganckie, gwarantujące pozycję partnera, a nie petenta. Ogromne jest jednak prawdopodobieństwo, że nie zrobimy w ten sposób na nikim wrażenia. Wysyłka gotowego tekstu to jak oddanie się ze darmo w nieznane ręce, ale łączy się z cieniem szansy, że ktoś jednak teksy przeczyta. I zachwyci się. I opublikuje. Opublikuje teraz, nie za pół roku.

Warto wiedzieć: najnowsze zapowiedzi Google nie są zbyt obiecujące dla techniki „guest blogging”. Matt Cutts, szefa Google Quality Team, ostrzega przed nadużywaniem w promowaniu i budowaniu linkowań guest blogging. Ciekawe: to ostrzeżenie czy obawa Google ?

A Wy jakie macie doświadczenia ?

 

 

 

Rozmiar ma znaczenie, czyli jak najlepiej skalować ikony

Mamy tu do czynienia z pewną klęską urodzaju: olbrzymi wybór różnych ekranów, a co za tym idzie – rozdzielczości, zmusza grafików do nieustannej gimnastyki, czyli dostosowywania stron i aplikacji www poprzez skalowane ikony. Jednym z rozwiązań jest osadzanie ikon jako czcionki (poprzez @font-face), pomagają w tym aplikacje takie jak http://icomoon.io/app/. Można też wykorzystać zalety grafiki wektorowej w formacie SVG i skorzystać z takich narzędzi jak Grunticon. Warto poznać wady i zalety obu rozwiązań, zanim zdecydujemy na wdrożenie któregoś z nich w naszym projekcie.

#1Co zrobić, jeśli komplikujemy sobie życie udziwniając fonty, różnicując je w obrębie strony lub stosując niestandardowe?

SVG daje szansę zróżnicowania rangi ikon i ładowania ich osobno, najpierw te bardziej znaczące, później kolejne, mniej potrzebne użytkownikom. Font-face pozwala na różnicowanie fontów. Jeden do tekstu, inny do ikon. Można? Można.

#2Niektóre urządzenia mają problem z „Private Unicode Area”

W zwiazku z tym, że jest możliwość nadpisywania znaków (glyphs) w „Private Unicode Area” i wykorzystania tego mechanizmu do serwowania wybranych znaków,  istnieją urządzenia które ten mechanizm wykorzystują. Zapisywanie tych znaków może nastepować w różnych zakresach  standardu Unicode, stąd powoduje to konflikty.

#3Czarne kwadraty i krzyżyki na Opera Mini oraz inne zniekształcenia.

Nie da się przewidzieć wszystkich problemów, które mogą zaistnieć na różnych stronach. 100-procentowego poczucia bezpieczeństwa nigdy mieć nie będziecie, ale według niektórych znawców tematu, dzięki SVG możecie chociaż trochę odetchnąć. Polecam tekst Iana Feathera TU.

#4Chrome Canary i Beta robią z fontem straszne rzeczy.

Zauważyliście? Z SVG nie ma tego problemu. Po prostu.
Jednocześnie: w stabilnej wersji Chrome face-font sobie radzi bez problemów.

#5W Firefoksie ikony są wyraźniejsze…

… w efekcie nie do końca jesteśmy w stanie zapanować nad ostatecznym wyglądem strony. Z SVG możemy normalizować wygląd wszystkich elementów dla każdej przeglądarki.

#6Wygenerowane treści.

Jeśli chcesz użyć font-icon w CSS musisz je prawidłowo skojarzyć z wygenerowanymi treściami. Nie zawsze jest to łatwe, zwłaszcza, jeśli masz już spory zasób „:before” i „:after”. Można oczywiście kombinować z umieszczeniem ich w linii, ale wiadomo, że to się może skończyć pominięciem lub zapomnieniem, zwłaszcza w dużych aplikacjach. W SVG nie ma tego problemu – możesz stosować wiele warstw i umieszczać ikony chociażby w tle innych treści.

#7Umieszczanie wszystkich elementów we właściwych miejscach wcale nie jest łatwe.

Z face-font – warto dodać. SVG daje możliwość rozdzielenia na poszczególne warstwy konkretnych treści i kombinowanie z rozmiarami pod kątem poszczególnych przeglądarek.

#8Chcemy multikoloru.

I jesteśmy skazani na SVG, bo tylko tam mamy opcję multikolor, a nie pojedyncze kolory, jak w przypadku font-face. Teoretycznie, nawet w font-face możemy problem obejść, stosując warstwy przy tworzeniu ikon. Jest to jednak działanie ryzykowne. Jednocześnie, należy zaznaczyć, że font-face ma więcej możliwości działań związanych z kolorami. Na dodatek, łatwo się z nich korzysta.

#9Mamy ochotę na animację.

I SVG nam na to pozwala. W przeciwieństwie do font-face.

Podsumowując:

Sporo zależy od projektu, jeszcze więcej od osobistych preferencji. Stawiacie na font-face czy SVG?

Frameworki do responsive design, które warto znać

Często zdarza się, że w celu usprawnienia i przyspieszenia pracy nad frontendem aplikacji www korzystamy z różnego rodzaju frameworków. Najbardziej znane to Foundation i Bootstrap. Wiadomo, że najbardziej lubimy te piosenki, które znamy, ale warto przyjrzeć się także tym mniej popularnym rozwiązaniom, bo może któryś z nich skuteczniej sprosta zadaniu i lepiej dopasuje się do naszych potrzeb.

Na co wypada zwrócić uwagę:

  • Semantic UI

    Twierdzą, że są inni niż wszyscy i odmienność tę prezentują TU. W pełni responsywny framework z przyjemnym interfejsem.  Co ma nam do zaoferowania? Buttony, ikony, które można formatować – zmieniać rozmiar i kolor, popularne ikony, takie jak odnośniki do mediów społecznościowych, wszelkie etykiety i dużo, dużo więcej. Współpracuje z WordPressem i Tumblr. Zachęceni? TU to można ściągnąć.

  • Ionic

    Wciąż nie do końca gotowe, ale już zachwyca – wyjątkowo piękny frontend framework, który można sobie ściągnąć w wersji alpha. Darmowe, ogólnodostępne narzędzie stworzone z myślą o interaktywnych aplikacjach mobilnych w HTML, ale też CSS i JavaScript. Świetnie współpracuje w tandemie Sass i AngularJS. AngularJS jest zalecany, bo pozwala nam z Ionic wyciągnąć wszystko, co najlepsze, ale możecie też poprzestać na CSS bez Anglar. Zainteresowani? Klikamy TU.

  • Almost Flat UI

    Almost Flat UI bazuje na Foundation Framework, czyli jeśli lubicie jedno, polubicie też pewnie drugie, co więcej, narzędzie obsługiwać będziecie właściwie intuicyjnie. Almost Flat sprawdza się przy tworzeniu widżetów, takich jak [ czy to ma polskie odpowiedniki? CSS panels, pricing tables, thumbnails with nice hover effects, breadcrumbs, tabs, alerts, and tool tips]. Chcecie? To bierzcie STĄD.

  • Ulkit

    Niezły framework, przydatny szczególnie przy tworzeniu szybkich i mocnych interfejsów. Dostępny za darmo, z solidnym zapleczem interesujących dodatków. Godna odnotowania jest chociażby możliwość pisania i podglądania zmian w czasie rzeczywistym. Do ściągnięcia TU.

  • Bootflat

    Framework, który bazuje na Twitter Bootstrap 3. Możliwe są dwie wersje: Bootflat Default UI Skin i Bootflat Square UI Skin. Jeśli jesteś fanem płaskich rozwiązań, to może być opcja dla Ciebie. Pobierz ją sobie TU.

  • Brick

    Framework ze stajni Mozzilli. Nie jest to alternatywa dla Foundation czy Bootstrap, ponieważ nie jest to kompletne narzędzie do tworzenia frontendów. Brick oferuje komponenty do aplikacji mobilnych. To wciąż beta, ale można zaryzykować TU.

Oczywiście – jest wiele frameworków, który nie trafiły na powyższą listę, choć powinny. Jakieś sugestie?

Pinterest – kraina ładnych rzeczy

Żaden portal społecznościowy nigdy nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Pinterest. Pinterest widziany pierwszy raz – warto dodać. Każde kolejne widzenie wiązało się z coraz mniejszymi emocjami, ale ze statystyk wynika, że moje błyskawicznie malejące zainteresowanie było odstępstwem od reguły. Tendencja jest bowiem wzrostowa. Bardzo wzrostowa.

Twardych danych obrazujących tę wzrostową tendencję brakuje, ale są liczne optymistyczne dla Pinterestu szacunkowe statystyki. W styczniu 2012 roku według comScore Pinterest miał 11,7 mln unikalnych użytkowników w samych Stanach Zjednoczonych. W sierpniu 2012 roku wyprzedził Tumblr z 25 milionami użytkowników. W lutym 2013 Reuters i comScore oszacowali liczbę użytkowników Pinterest na 48,7 mln na całym świecie, a już w lipcu francuska agencja social media Semiocast – na 70 mln użytkowników.

Megapanel ujawnił szacunkowe dane dla Polski: debiut nie wypadł imponująco, ale już w lutym 2013 Pinterest przekroczył poziom 500 tys. użytkowników. W czerwcu 2013 miał ich już 1,2 mln, co oznacza całkiem interesujący wzrost. Po niewielkich spadkach w miesiącach wakacyjnych kolejne rekordowe wyniki osiągnął w ostatnim kwartale: w październiku odwiedziło go 1,3 mln internautów, w listopadzie – 1,47 mln, a w grudniu – 1,55 mln. W styczniu 2014 roku liczba użytkowników serwisu wyniosła 1,37 mln.

Ciekawa sprawa: Pinterest postrzegany był początkowo jako internetowe koło gospodyń domowych, które lubią sobie popatrzeć na ładne rzeczy. Jedzenie, ubrania, wnętrza, szczeniaczki, małe dzieci – nic dziwnego, że kobiety w średnim wieku długo stanowiły najaktywniejszą grupę użytkowników. Sporo zmieniło się, gdy ruszyły różne wersje językowe i funkcje szalenie przydatne marketerom. W pinnersach dostrzeżono interesującą i zróżnicowaną grupę konsumentów, charakter portalu, czyli niekończący się strumień ładnych zdjęć, to specyficzny, lecz zauważalny potencjał reklamowy.

Aktualne dane dla Polski wyglądają interesująco i potwierdzają, że Pinterest trafia do coraz szerszej grupy odbiorców. Według danych Megapanelu z listopada ub.r., kobiety stanowią 53,9 proc. polskich użytkowników Pinteresta, a mężczyźni – 46,1 proc. Prawie co trzeci użytkownik ma od 25 do 34 lat, a osoby w wieku 15-44 lat stanowią w sumie 72 proc. odwiedzających serwis (w listopadzie było ich 1,06 mln). Internautów w wieku 7-14 lat pojawiło się na stronie tylko 81,7 tys. (5,6 proc. wszystkich), a tych mających 45 lat i więcej – 326,6 tys. (22,3 proc. wszystkich).

Pewnym zaskoczeniem jest tak niewielka różnica między liczbą kobiet a mężczyzn odwiedzających portal. Szczególnie w kontekście wciąż obowiązującej, stereotypizującej definicji:

Fun-Definitions-pinterest

 

 

Czy polska wyszukiwarka semantyczna wyprze Google.pl?

To by było coś! Polscy naukowcy pracują nad wyszukiwarką, która stanowić miałaby konkurencję dla Google.pl. Wrocławscy uczeni buńczucznie zapewniają, że plan jest realny, a Google też było kiedyś „tylko projektem naukowym”. Walka toczy się o palmę pierwszeństwa na polu wyszukiwania semantycznego, co wymaga krótkiego wyjaśnienia.

Wyszukiwanie semantyczne to takie trochę złoty Graal wyszukiwarek – czyli dostarczanie użytkownikom najwyższej jakości wyników wyszukiwania na zapytania nie tylko dzięki słowom kluczowym, ale przede wszystkim na podstawie badania i komputerowego rozróżniania relacji między słowami. Google sprawę zna i głowi się nad tym od dawna – najlepszym tego dowodem są kolejne algorytmy, jak choćby Koliber (ang. Hummingbird) – który zdaniem wielu jest krokiem właśnie w stronę wyszukiwania semantycznego. Wszystko po to, żeby wyniki wyszukiwania były jak najbardziej trafione i precyzyjne, po prostu mądrzejsze.

Co to znaczy dla nas, twórców stron? Znaczy to tyle, że Google patrzy i srogo ocenia nieetyczne działania SEO, a bazowanie na słowach kluczowych jest co najmniej ryzykowne – jedyne co nam zostaje to troska o jakość i różnorodność publikowanych treści. Takie ukierunkowanie działań sugerowały już zresztą poprzednie algorytmy: Panda i Pingwin. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Co jednak w związku z tym kombinują polscy naukowcy? Nekst – tak ma się nazywać nowa polska wyszukiwarka internetowa. Pracują nad nią specjaliści od sztucznej inteligencji z Politechniki Wrocławskiej, lingwiści z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz naukowcy Polskiej Akademii Nauk. Jak zapewniają – Nekst ma rozumieć znaczenie słów. W praktyce ma to wyglądać tak, że użytkownik wpisze pytanie, które program zrozumie i wybierze polskie teksty z internetowego zasobu, które będą najlepiej na nie odpowiadały. Na tę odpowiedź będziemy musieli chwilę poczekać – od kilkunastu sekund do kilku minut, czego przyczyną są zrozumiałe ograniczenia obliczeniowe.

Prace nad wyszukiwarką zaczęły się w 2010 roku, premiera zapowiedziana jest na wiosnę. Okazją do debiutu i udostępnienia Nekstu użytkownikom ma być zakończenie skanowania połowy polskojęzycznych dokumentów dostępnych w internecie. Sprawa jest poważna, bo w sumie jest ich około miliarda. Najbardziej optymistyczny plan zakłada zeskanowanie całości i bieżące aktualizowanie danych oraz powstanie wyszukiwarki obrazów.

Podstawą wyszukiwarki ma być Słowosieć – twór wcale nie nowy, doceniany przez samego Google i wykorzystywany przez Google Translator. Pod tą do bólu polską nazwą kryje się WordNet języka polskiego, czyli rodzaj sieci semantycznej, która odzwierciedla jego system leksykalny: słowa, ich znaczenia i różnorodne relacje między nimi. Wordnety służą automatycznej analizie tekstu.

Aktualna Słowosieć 2.0 stworzona została przez zespół badaczy z Wydziału Informatyki i Zarządzania Politechniki Wrocławskiej. Debiutowała już niemal rok temu.  To pierwszy tak duży słownik języka polskiego, drugi co do wielkości WordNet na świecie, po słynnym Wordnecie z Princeton. Co oznacza „duży” w tym wypadku? Słowosieć tworzy pajęczynę ponad 106 tys. wyrazów, 158 tys. różnych znaczeń – połączonych ponad 440 tys. relacji.

Czyli jest niezła baza do pracy nad wyszukiwarką, co będzie dalej? Zobaczymy i patriotycznie trzymamy kciuki.

Facebook podsumowuje i zapowiada nowości

Aż trudno w to uwierzyć – Facebook obchodzi 10-lecie. Obchodzi na bogato, czyli podsumował dotychczasowe dokonania i zapowiedział nowości.

Zapowiedzi wyglądają interesująco, choć żadna z nich tak naprawdę nie jest nowością – wszystko jakieś dziwnie znajome.

Po pierwsze, Twitterem trącająca opcja „Trendy„. Pojawić się ma to nad boksem informującym o potencjalnych znajomych i zawierać ma odnośniki do najczęściej pojawiających się tematów. Od Twittera różnić się ma dodatkowym opisem. Oczywiście, wszystko ma być dopasowane do indywidualnych preferencji i zainteresowań użytkownika. Pożyjemy, zobaczymy, istnieją podejrzenia, że będzie to broń masowego rażenia i świetne źródło wiedzy dla reklamy.

Po drugie, Facebook planuje zmasowany atak aplikacji mobilnych. Jeszcze w tym miesiącu pojawić się ma Facebook Paperczytnik RSS zintegrowany z serwisem. Ta integracja różnić ma Paper od istniejącego już na rynku programu Flipboard. Warto zauważyć, że niektóre zagraniczne serwisy podając tę informację, często przesuwają akcent z Facebooka na Flipboard własnie, czyli nie „nowa aplikacja FB„, tylko „powstaje coś podobnego do Flipboard„. Różnice jednak mają być wyraźne, jak zapowiada Facebook.  Treści, ukazujące się w postaci wirtualnego czasopisma, skoncentrowane mają być na linkach udostępnianych przez użytkowników.

The Verge donosi, że w następnej kolejności zadebiutować ma zintegrowany z serwisem kalendarz, a potem mobilny system płatności i wyszukiwarka bazująca na mechanizmie Graph Search. Część z tych planów Mark Zuckerberg ujawnić ma podczas swojego wystąpienia na targach MWC w Barcelonie, które rozpoczną się 24 lutego br.

Nie jest to pierwsza próba zaistnienia Facebooka na rynku aplikacji mobilnych, zobaczymy, jak pójdzie mu tym razem.

A skoro mowa o innych, starszych inicjatywach: z okazji 10-lecia Facebooka irlandzka firma marketingowa DPFOC opublikowała infografikę prezentującą na osi czasu losy amerykańskiego giganta. Dowiedzieć się z niej można wielu ciekawych rzeczy. Osobiście za najciekawszy wątek uznałam fragment „Fake Facebook”. Czy wiedzieliście, że co dziesiąte konto na FB to fake? Czy wiecie, ile kont należy do zmarłych użytkowników? Jak myślicie, ile jest profili, których jedynym zadaniem jest sianie SPAMu?

Odpowiedzi na te i wiele innych pytań poniżej:

dpfoc-facebook-10y-infographic